Tytuł: Uczta Lodu i Ognia
Autor: Chelsea Monroe-Cassel i Sariann Lehrer
Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 2013
"Zadbaj o oponkę, bo winter is coming" Norman
W moim domu rodzinnym zawsze kultywowaliśmy jakieś dziwaczne, własne tradycje. Do dzisiaj mówię o nich dość niechętnie z powodu świadomości, jak cudaczne one były. Może i nie składaliśmy ofiar z niewinnych króliczków tajemniczym bożkom, albo i nie przebieraliśmy się za postacie z bajek i nie zasiadaliśmy w ten sposób do rodzinnego stołu, ale robiliśmy coś równie cudacznego. Otóż moja ukochana mamusia namiętnie kupowała (i z tego co widzę nadal kupuje) gazetki z przepisami na różne pyszności, po czym podsuwała je nam pod nosy w czasie posiłków, które niezmiennie składały się z kotletów mielonych lub schabowych z ziemniakami. To było bardzo sprytne - tak podłożyć zdjęcie z pieczoną kaczuszką i wywołać tym samym ostry ślinotok, a następnie podłożyć na miejsce apetycznej fotografii - pod strumień kapiącej śliny - szarego mielońca. No świństwo! ale jakże skuteczne! Zawsze wszystko było zjedzone,choć z posmakiem słonych łez żalu. To taka mała tradycja rodzinna, która wywołała u mnie syndrom "pożerania" oczami opisów jedzenia w literaturze. Takim ostrym ślinotokiem zareagowałam, kiedy czytałam sagę "Pieśni Lodu i Ognia" Georg'a R. R. Martin'a. Ten nieszczęsny cykl przyczynił się do mojego przyrostu wagi, ponieważ musiałam go metodycznie "zajadać". Kto czytał, ten mnie zrozumie. Autor serii wręcz znęcał się nad moją wyobraźnią, używając tych wszystkich chrupiących, soczystych, słodkich, pikantnych, pieczonych, gotowanych i smażonych słów. Niejednokrotnie zamiast skupić się na losach bohaterów, zastanawiałam się jak też mogłyby smakować te wszystkie cuda? No cóż... teraz już wiem. A przynajmniej mniej więcej.
"Uczta Lodu i Ognia" to jedna z najbardziej oryginalnych książek kucharskich, jakie było mi dane oglądać i czytać. Już sama jej okładka robi wrażenie. Jej dopracowanie do najmniejszego szczegółu uświadamia nam, ile pracy w jej stworzenie musiały włożyć autorki. Nie bez znaczenia jest tutaj też to, że książka otrzymała błogosławieństwo samego R. R. Martin'a. Książka jest świetnie skomponowana, podzielona na sześć głównych działów, które kolejno poświęcono kuchni z dalekiej północy, gdzie stoi wielki Mur, kuchni z Winterfell, kuchni Południa (ach te bezowe łabędzie!), kuchni z Królewskiej Przystani (kremu ze ślimaków raczej bym nie tknęła, no ale co kto lubi), kuchni z Dorne i wreszcie kuchni zza Wąskiego Morza, gdzie pichcili dzicy Dothrakowie. Całość tworzy spójną historię kulinarnego rozwoju świata Westeros. Dodatkowo książka jest obficie zilustrowana fotografiami potraw, które wystylizowano na modłę średniowieczną. Książka jest nie tylko praktyczna ale i kolekcjonerska. Jeżeli ktoś ma życzenie, to może z nią gotować, albo upchnąć na półkę chwały razem z figurkami, książkami z sagi i innymi kolekcjonerskimi pierdołami dla fanatyków Gry o Tron. Przepisy zostały okraszone cytatami z serii Martin'a oraz przystosowane do naszej współczesnej kuchni. Składniki nieosiągalne, wymarłe lub pod ochroną zostały zastąpione najwierniejszymi odpowiednikami. Autorki postarały się również, aby każdy przepis - czy na zwykły napój, czy też na pieczoną dziczyznę - był łopatologicznie jasny i zrozumiały.
Ogólnie większość przepisów da się odtworzyć w naszych polskich warunkach, choć są i takie, których raczej nie da rady przyrządzić, bo zaskrońcem grzechotnika nie zastąpisz, a ślimaków w puszce nigdy nie spotkałam. No ale te pojedyncze specjały mogą dla mnie nawet pozostać jedynie w formie papierowej. Dania są naprawdę smaczne i nawet ja, z moimi mizernymi umiejętnościami, dałam radę je odtworzyć -mniej więcej... . Polecam serdecznie wszystkim pożeraczom literackich pyszności!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz